Popularny zestaw w największej sieci fastfoodów na świecie ma około 1300 kcal! To niemal połowa tego co powinien zjadać chcący schudnąć mężczyzna. Czy to jest zdrowe? Oczywiście, że nie. Czy w takim razie nasza świadomość nt. zdrowego żywienia jest tak słaba? Oczywiście, że nie. Co więc sprawia, że spożycie fastfoodów wzrasta na całym świecie?
Taką tezę miałem przyjemność rozpatrzyć w czasie konferencji na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie, na którą zostałem zaproszony.
Chociaż pytanie wejściowe było tylko pretekstem do znalezienia miejsca w świadomości produktów lokalnych i zdrowych. Innymi słowy „jak sprzedawać produkty lokalne? Czy powinny one przebijać się na rynek globalny? I jak dotrzeć do konsumentów?”.
Po pierwsze – fastffoodowe pranie mózgu.
Zanim o sprzedaży produktów niszowych zatrzymajmy się przy produktach masowych i niezdrowych. Co takiego ma frytka z fast fooda? Marketing. Budżet reklamowy to prawie połowa ceny produktu, jak nie więcej.
Czasy kiedy sam produkt sprzedawał się ze względu na swojego producenta, dla większości wytwórców dawno minęły. Dobrze widać to na przykładzie Polski. W latach 80-90 Coca Cola była produktem trudno dostępnym, niosła skojarzenia z pieniędzmi, bogactwem, „Zachodem”. Sam fakt bycia Coca Colą sprawiał, że chciano ją kupować. Dzisiaj jest jedynie jednym z wielu napoi o podobnym smaku. Butelki „walczą” między sobą o naszą uwagę, a w odwodzie jest kapitał reklamowy. Główne zadanie to przebić się przez zdrowy rozsądek wiedzy o szkodliwości cukru i jego zawartości w jednej butelce napoju.
Robią to wywołując serię bardzo miłych skojarzeń – święta, rodzina, Mikołaj, prezenty, zabawa, idylla. Potem nasz mózg robi resztę – przecież coś tak miłego nie może być szkodliwe. I na stół bożonarodzeniowy trafiają dwie dwulitrowe butle.
Po drugie – fastfoodowe tempo życia.
Drugi czynnik do „nie myślenia” o tym co się je to czas. Wchodząc do supermarketu po pracy, wiemy że przed nami zakupy na najbliższy tydzień, odbiór dziecka ze szkoły, pojechanie z nim na korepetycje, wizyta w domu na szybkie gotowanie, przywiezienie dziecka z zajeść itd. Czy przy takiej presji czasu jesteśmy skorzy do czytania etykiet? Bierzemy coś co ma lepsze opakowanie i (wydaje się) być lepszym zakupem. Przecież szybki mózg działa według prostego schematu – ładne opakowanie i cena 11 PLN za pół kilo parówek „musi” być lepszym zakupem niż sześć parówek za 11 PLN w brzydszym opakowaniu.
To gdzie miejsce dla małych producentów zdrowej żywności?
Tutaj.
Tak w nagłówku wiążę zdrową żywność z małym producentem. Nie oszukujmy się w większości to tak właśnie działa i wygląda. W innym wypadku pojawia się pytanie o zdrowość tejże zdrowej żywności. Wadą i zaletą produktów/producentów lokalnych jest właśnie ich ograniczony zasięg. To tzw. Marka lokalna. Takim producentem niech będzie podlubelski Lubsad, którego soki jabłkowe uwielbiam, ale są praktycznie niedostępne dla mnie, pomimo że do zakładu produkcyjnego mam 40km. Dystrybucja w odległe zakątki WOJEWÓDZTWA to wzrost kosztów, a co za tym idzie ceny. Wzrost ceny sprawiłby, że sok postawiony na jednej półce z sikami owocowymi za połowę ceny zwyczajnie by przegrał (patrz nagłówek 2).
A może jednak global?
Informacja o ważnym wydarzeniu w Japonii trafia do Polski po minucie. To nie pomyłka – minuta. Nie ma czasu na weryfikację jest tylko na przetłumaczenie, później będziemy się martwić. Jeśli sprawa gruchnęła na Fb to do przemierzenia świata parokrotnie potrzebuje dwóch znajomych osób i ułamka sekundy. Do tego dochodzą właśnie media społecznościowe. Wyobraźmy sobie, że Pan Józek rozpoczyna sprzedaż swoich produktów na skalę światową. Firma rozwija się, wchodzi na giełdę, zwielokrotnia produkcję. Jego produkty jadają Japończycy, fanką jest Angela Merkel, a Donald Trump mówi, że to pierwszy produkt eksportowy Polski. Pewnego dnia na jednym z serwisów informacyjnych pojawia się komunikat, że kanclerz Niemiec dostała biegunki po śniadaniu. Po chwili okazuje się, że również cesarz Japonii miał ostatnio biegunkę, na formach rozpisują się ludzi mający podobne problemy. Ktoś sugeruje, że to na pewno produkt Pana Józka. Trump buduje mur dla polskich producentów ekologicznych, sprzedaż spada, wyjaśnienia nic nie dają. Krach firmy, bankructwo. Firma nie miała jak przebić się z wyjaśnieniami, okazuje się po kilku dniach, że Angela Merkel nie miała biegunki, ale poszła pobiegać i nie po śniadaniu a po spotkaniu. Czego zbrakło – pieniędzy na marketing.
Scenariusz z tragikomedii, wydarzył się w lutym tego roku. Nutella padła ofiarą przekonania, że wywołuje raka ponieważ gdzieś była wycofywana z półek. Zachęcam do poszukania informacji jak było naprawdę. Na szczęście firma wie jak dotrzeć do masowego odbiorcy i pomimo, że nadal zwalcza skutki tego kryzysu to jednak także nadal istnieje.
Lokalsi
Przykładu na to, że jakością można pokonać masowego producenta niech będzie Belgia. Kraj, w którym frytki z Maka możemy kupić tylko w największych miastach w kilku restauracjach. Dlaczego ponieważ miejscowi, których jednak jest więcej niż turystów wolą swoje Przepyszne zresztą frytki, niż te z fast fooda. Poza tym taki „lokalny” klient jest dużo bardziej lojalny niż jakiś pan X na świecie.
Marketing
Jaki marketing dla lokalnego produktu? Lokalny. To też ogromna przewaga. Jeśli przedajesz towar lub usługę dla każdego niezależnie od wieku i płci to sprawdzi się nawet bilbord w centrum miasta. Muszę się przyznać, że tej formy reklamy nie lubię najbardziej.
Jest też moje ulubione narzędzie dotarcia. Wyobraźmy sobie, że sprzedajesz usługi – joga dla każdego. Z doświadczenia wiesz w jakiej grupie wiekowej i płci masz najwięcej klientów, jesteś w stanie mniej więcej powiedzieć jakie mają zainteresowania itd. Tym samym masz podstawę do stworzenia prawie idealnej reklamy w mediach społecznościowych i wyszukiwarce Google. I tak też zrób. Ludzie szukają, sprawdzają i czytają recenzje.
Obserwując trendy jasno widać, że coraz więcej osób myśli co kupuje lub od kogo, wybierając producentów lokalnych, mniejszych, ale takich którzy przykładają więcej uwagi do jakości. Nawet jeśli cena różni się od masowego produktu.
0 komentarzy