Trochę to straszne, że zaczynam kolejną serie, ale mam sporo znajomych z tej branży więc liczę na ożywioną dyskusję, a nie jak dotychczas senne lajki i pojedyncze komentarze.
No dobrze, to zaczynajmy.
Marketing szkolnictwa, cześć 1 – Kim NIE jest Twój klient, czyli ustalamy fakty na początek.
Na początek chciałbym rozwiać podstawowe wątpliwości jakie mogą się pojawić. Po pierwsze można tutaj mówić o „kliencie”. Jak zaczynałem kilka lat temu pracę „w reklamie” to każdy kto chciał coś ode mnie, co akurat mogłem sprzedać stawał się automatycznie klientem.
Czasy kiedy to kandydat zabiegał o uwagę się skończyły.
Kiedy wszedłem do marketingu szkolnictwa nadal posługiwałem się tym określeniem, ale w stosunku do kandydatów na studia. Nagle okazywało się, że dla pracowników uczelni takie określenie brzmi jak widelec na porcelanowym talerzu (wiem, że się skrzywiłeś czytając, i że usłyszałeś ten dźwięk).
Zła reakcja na TO słowo, brała się z dłuższej analogii – skoro kandydat na studia to „klient”, to uczelnia/uniwersytet/szkoła staje się „sklepem”, a naukowcy przestają być naukowcami (cóż za ranga i prestiż), a jedynie magazynierami w tym sklepie.
Cóż złego jest w sklepie?
Nic, ale ci naukowcy zatrzymali się mentalnie dziesięć lat temu, czyli dokładnie wtedy gdy na jedno miejsce kandydowało po 7 osób, limity zapełniały się magicznie w jeden miesiąc, a i tak jeszcze było po trzydzieści odwołań i błagań o zmianę decyzji. Sam pochodzę z tamtych czasów – na moim kierunku było ponad sto osób, czyli więcej niż limit, a kilka znajomych osób nie dostało się tam gdzie ja. Popyt przerastał podaż, uczelnie i szkoły policealne wyrastały jak grzyby po deszczu, a i tak każdy miał wrażenie, że to ciągle mało.
Niestety liczba młodzieży spadła radykalnie, a miejsca na uczelniach pozostały. Innymi słowy mamy większą podaż, niż popyt. Idąc dalej tą metaforą, to uczelnie muszą zabiegać o zbyt ich miejsc studiów. Posłużmy się inną metaforą skoro sklep rani ego – ciasteczka. Kiedyś każdy chciał jeść ciasteczka, więc opakowanie, skład, miejsce produkcji nie bardzo różnicę. Dzisiaj mamy więcej ciasteczek, inną modę żywieniową, styl życia itd. Trzeba tych ciasteczkożerców przekonać, że warto zjeść nasze ciasteczko.
Więc jak wolisz, możesz być sklepem lub paczką ciasteczek.
Sklep za rogiem i ciasteczko za darmo, a do tego ta degustacja.
W mojej bibliotece zalega tuzin książek z różnych uniwersytetów, to zarówno informatory jak i książki z przykładowymi testami wstępnymi. Jeśli mam na blogu młodszych czytelników, to pewnie dziwią się co to te testy wstępne. Doleję oliwy do tych wątpliwości i dodam, że za te książki to się PINIONDZE płaciło!
Po pierwsze nie było internetu, po drugie nie było internetu, po trzecie nie było internetu. Mniej więcej można było cos wiedzieć o uczelniach topowych UW, UJ, SGH, wiedzę na temat pozostałych czerpało się od znajomych lub po osobistej wizycie i zadaniu tysiąca pytań. Po pierwsze śledziło się informacje o drzwiach otwartych, po drugie „pragnęło się” informacji.
Millenialsi, Iksy, i C.
Załóżmy hipotetyczną sytuację idealnej proporcji kandydatów i liczby miejsc. Uczelniom nie brakuje kandydatów krajowych, a kandydatom krajowym nie brakuje miejsc. Śmiem się założyć, że w tej hipotetycznej sytuacji piętnaście lat temu limit byłby zapełniony na 100%. Przyjmijmy, że faktycznie liczba kandydatów spada, ale spada tylko demograficznie!, równomiernie też zmniejszamy liczbę miejsc (i nikt nie rozpacza). W roku 2018. uczelnie nadal miałyby tak jak dzisiaj problemy, szczególnie te ze środka stawki. To nie jest kwestia uczelni, ani ich reklam, ale klientów. Tak jak nasze ciasteczka. Zmienił się styl życia, priorytety, a dzieciaki zaczynają kombinować, czy opłaca się spędzać 5 lat na studiach i potem zaczynać życie zawodowe od zera lub prawie zera? Czy może olać studia, skończyć szkołę, jakieś kursy i zacząć pracę.
Reasumując.
- Dzieciaki nie muszą iść na studia. Presja społeczna w tym aspekcie spadła, a „zawodówki” przestały być obciachem.
- Kandydat nie ma „ograniczonego” wyboru, bo obiektywnie na większości szkół policealnych jest więcej miejsc niż kandydatów.
- Wyjazd na studia do innego państwa przestał być problemem, a koszty życia studenta w Warszawie i Berlinie mocno się zbliżyły.
- Kandydat nie musi zabiegać o uwagę uczelni np. wybitnymi wynikami, olimpiadami, konkursami sportowymi itd.
0 komentarzy